Wiedząc już o co chodzi z „facetami w spódnicy” możemy iść dalej ulicami Rangun. Przechadzając się azjatyckim miastem nie trudno natrafić na to co uwielbiam -uliczne jedzenie. Pisałem już o tym nie raz więc, nie będę zachwalał tego po raz kolejny. W Rangun, co muszę przyznać ze smutkiem, uliczne jedzenie było trochę rozczarowujące – nie wyglądało zbyt zachęcająco. Niestety (a może własnie dobrze, bo nieprzesiąknięty turystyką) Rangun to nie Bangkok z jego wspaniałym ulicznym jedzeniem.
Standardowa gar-kuchnia składała się z małego stoliczka, jeszcze mniejszych plastikowych krzesełek i wątpliwej czystości talerzy i sztućców. Dlatego tez na początku wstrzymaliśmy się od tego rodzaju stołowania się.
Wcześniej na pewno jadłem w gorszych warunkach, jednak w Rangun jakoś nie mogłem się przełamać. Może spowodowane było to atmosferą targowo-indyjskiej dzielnicy. Delikatnie ujmując nie za czystej.
Za to owoce na targu i stoiskach, wyglądały pierwszorzędnie:
Banany, na południu smakują dużo lepiej niż u nas: